Do recenzji tej maski zabierałam się od bardzo dawna, ale ciągle coś było nie po mojej myśli. A to zdjęcia nie wyszły, a to komputer padł, a to pies ugryzł.
Jednak jest, w końcu.
Z maską poznałam się przez przypadek. W ramach którejś z wymian dotarła do mnie próbeczka na jedno użycie. Użyłam. Byłam tak pozytywnie zdziwiona, ze zamarzyłam o pełnej tubce. Niestety produkt jest w Polsce niedostępny. Dlatego na swoją tubeczkę musiałam trochę poczekać. Ale dojechała. Razem z moją mamą w pakiecie ;)
Dotarła do mnie w sierpniu, więc miałam dość czasu, by przeanalizować ją w każdą stronę.
Oto moje spostrzeżenia.
Na początek opakowanie. Taka długa wąska tubka zawierająca 100ml maski. Opakowanie tak samo szare jak zawartość ;) tubka jest miękka i wydaje mi się, że nie będzie problemu z wydobyciem produktu do końca.
Zapach. Delikatnie glinkowy. Nic specjalnego. Nic drażniącego.
Konsystencja. Gęsta, kleista. Ta maseczka to lepka szarobura maź. Klajster ;) na twarz.
Wydajność. Moim zdaniem produkt wydajny. Maski używam raz w tygodniu od sierpnia, wciąż mam przynajmniej połowę tubki. Przy tej gęstej konsystencji wbrew pozorom nie nakłada się jej sporo, by pokryć całą twarz.
Aplikacja. Producent zaleca użycie maseczki na świeżo oczyszczoną skórę, pozostawienie na 5 minut i zmycie- ciepłą wodą lub ściereczką. Bazując jednak na moich doświadczeniach z maseczką opracowałam jednak swoją metodą, nieco skuteczniejszą od wersji producenta.
Owszem, skóra świeżo oczyszczona. Ale maskę nakładam nie na 5 minut, ale na około (!) pięć minut, a dokładnie do tego momentu, gdy czujemy, że twarz zaczyna nam stygnąć. Wtedy szybciutko zmywam maskę za pomocą gąbki do demakijażu lub ściereczki do twarzy.
Działanie. Najważniejszy punkt programu. Przyznam bez bicia, że nie zwracałam uwagi na obietnice producenta, opisy na opakowaniu. Liczyło się to, co zobaczyłam po pierwszej aplikacji. Otóż maska Sanctuary absolutnie genialnie oczyszcza pory z wągrów, zaskórników i innych czarnych niespodzianek. Istniejące wypryski odrobinę zasusza, ale ich nie wyciąga. Ale zaskórniki usuwa niemal jak peeling kawitacyjny. Tyle że szybko i bezboleśnie. Skóra wypłukana z czarnych kropek aż promienieje. Zmieniłam czas trzymania maseczki na twarzy, bo zauważyłam, że właśnie w tym czasie, gdy rozgrzewa nam skórę, dzieją się te wszystkie cuda. Gdy maska jest zimna- za późno, efektów brak. Jednak jeśli wyczujemy ten moment, kiedy temperatura zaczyna spadać- bomba! Maksymalny efekt. W ramach dalszych eksperymentów z tym produktem wymieszałam go z odrobiną spiruliny (tej zielonej, obrzydliwie śmierdzącej spiruliny). Nakładanie na twarz było niemal bolesne (bo ten zielony dodatek ma okropny zapach), ale rezultat był wart męczarni. Spirulina spotęgowała działanie maski i wyciągnęła ze skóry, co po samym detoksie jeszcze w skórze gdzieś się chowało. Udało mi się pozbyć zaskórników z okolic ust i brwi. Moim zdaniem ten duet to kosmetyczny hit, choć maska samodzielnie jest nadal najlepszą maską oczyszczającą, jakiej udało mi się spróbować.
Cena i dostępność: około 10 funtów. Sanctuary jest dość łatwo dostępne z Bootsach i innych sieciówkach, chociaż ponoć Detoxa nie zawsze można złapać (tak szybko wychodzi?).
Skład. Po raz pierwszy na blogu- skład. Żeby nie było. Skoro już w takich superlatywach się wypowiadam, to niech będą wyłuszczone wszystkie elementy ;)
Dodatkowo producent zapewnia, że nie testuje na zwierzętach, a produkt jest przebadany dermatologicznie oraz nie zawiera parabenów.
I jak? Jesteście zainteresowane tym produktem?
Pozdrawiam i do następnego!
PS. Z okazji braku okazji szykuję pierwsze łejkapowe rozdanie. Stay tuned ;)
To ta maska co żeś mi się reklamowała:D
OdpowiedzUsuńKupić! Koniecznie! A i skład całkiem przyjemny :)
OdpowiedzUsuńRaczej do mnie nie przemawia...
OdpowiedzUsuńdlaczego?
Usuńeh no mi po probce tez sie calkiem spodobala, i teraz bede musiala kombinowac skad taka wziac ;p
OdpowiedzUsuńpomyślę nad tym ;)
Usuń